Brian Aldiss
Non Stop
. 9 .
Dziób
Dziób stanowił typ terenu, jakiego Complain nigdy
przedtem nie widział. Dostojeństwo Schodów Rufowych, przytulna ciasnota Kabin,
złowroga dzikość Bezdroży, nawet makabryczne morze, nad którym wpadł w ręce
Gigantów - żadnego z tych doświadczeń nie mógł porównać z Dziobem, tak bardzo
był on odmienny. Wprawdzie, tak jak Fermour i Marapper, miał ręce związane z
tyłu, to jednak jego czujne oczy myśliwego nie spoczęły ani na chwilę, gdy całą
grupkę wprowadzano do obozu.
Podstawowa cecha odróżniająca Dziób od licznych osiedli
zagubionych wśród gnijącego kontynentu Bezdroży szybko stała się oczywista. O
ile szczep Greene i inne jemu podobne powoli, lecz nieustannie się
przemieszczały, o tyle Dziób miał charakter zdecydowanie osiadły i stałe,
niezmienne granice. Należało to położyć raczej na karb przypadku niż zamierzonej
działalności. Complain nigdy nie miał jasnej koncepcji Dziobu. Tym straszniejszy
był obraz, który malowała jego wyobraźnia teraz. Dostrzegł, że przekracza on
rozmiarami zwykłe osiedle i stanowi praktycznie cały samodzielny region. Nawet
bariery graniczne bardzo się różniły od prymitywnych konstrukcji stawianych w
Kabinach. Patrol, który ich ujął, po przedarciu się przez glony, dotarł najpierw
do ciężkiej zasłony, obwieszonej małymi dzwoneczkami, które dzwoniły przy jej
rozsuwaniu. Za zasłoną znajdował się korytarz, brudny i obdrapany, ale bez
glonów, zastawiony zaporą z biurek i prycz. Za nią stali strażnicy rozbrojeni w
łuki i strzały. Nastąpiła wymiana okrzyków i nawoływań, po której patrol złożony
z czterech mężczyzn i dwu kobiet przepuszczono przez tę ostatnią zaporę. Za nią
znajdowała się inna zasłona, tym razem z cienkiej siatki, chroniąca przed plagą
Bezdroży, jaką stanowiły komary. Dalej rozciągał się właściwy Dziób.
Najbardziej zdumiewał Complaina całkowity brak glonów.
Gąszcz w Kabinach wycinano lub zadeptywano, ale bez większego entuzjazmu, gdyż
wiadomo było, że wkrótce przetrzebiony obszar ponownie zarośnie. Często przy
wyrębie pozostawiano korzenie gęsto pokrywające pokład. Wszędzie zresztą
odczuwało się obecność glonów, począwszy od powietrza przesyconego kwaśnosłodką
wonią mleczu, a kończąc na wyschniętych kijach, używanych przez mężczyzn, i
chitynowych nasionach, którymi bawiły się dzieci.
Na Dziobie usunięto glony tak dokładnie, jak gdyby ich tu
nigdy nie było. Zlikwidowano również wszelkie podłoże, które im służyło za
pożywkę. Wyskrobano nawet wyżarty przez korzenie na twardym pokładzie wzór.
Lampy świeciły ostro, nie tłumione kłębowiskiem światłożernego listowia.
Wszystko wszędzie wyglądało dziwnie: twardo, nago, a przede wszystkim
geometrycznie, tak że minęło sporo czasu, zanim Complain uprzytomnił sobie, że
te wszystkie drzwi, korytarze i pokłady nie są żadnym odrębnym królestwem, lecz
jedynie odpowiednikiem urządzeń z dalszych zakątków statku. Zewnętrzny ich
wygląd był tak osobliwy, że trudno mu było doszukać się jakiegoś podobieństwa z
pokładem Kabin.
Całą trójkę wepchnięto do małej celi, rozwiązano im ręce,
zabrano cały ekwipunek, po czym zatrzaśnięto drzwi.
- O Świadomości - jęknął Marapper. Czy to są warunki, w
jakich powinien przebywać biedny, niewinny kapłan? O Froydzie, zrządź, aby dusze
zgniły tym plugawym zlizywaczom mleczu!
- Pozwolili ci jednak odprawić modły nad Wantage'em - rzekł
Fermour starając się usunąć z włosów brud.
Spojrzeli na niego zdziwieni.
- Czy oczekiwałeś czegoś innego? - spytał Marapper. - Ci
brutale są przecież ludźmi. Ale to nie oznacza, że przed następnym posiłkiem nie
włożą na szyje naszych jelit.
- Gdyby chociaż nie zabrali mi paralizatora... - powiedział
Complain.
Odebrano im jednak nie tylko paralizatory, ale także
tobołki i wszystko, co posiadali. Complain bezradnie krążył po ciasnym pokoju.
Jak wiele pokojów w Kabinach, nie miał on żadnych wyróżniających go cech. Przy
drzwiach w ścianie wbudowane były dwa uszkodzone zegary, przy drugiej ścianie
umocowano koję; kratka w suficie przepuszczała niewielki strumień powietrza. Nic
się nie nadawało na broń. Nie pozostało im nic innego, jak pełne napięcia
oczekiwanie na strażników. Przez jakiś czas ciszę przerywało tylko burczenie w
brzuchu Marappera, potem wszyscy zaczęli się wiercić.
Marapper usiłował zdrapać grudki błota z płaszcza. W
zajęcie to nie wkładał wiele serca i gdy otworzyły się drzwi, w których stanęli
dwaj mężczyźni, podszedł do nich przepychając się obok Fermoura.
- Przestrzeni dla waszego ja - powiedział. - Zaprowadźcie
mnie natychmiast do waszego porucznika. Ważne jest, abym się z nim możliwie
szybko zobaczył. Nie należę do tych, którym można kazać czekać.
- Pójdziecie z nami wszyscy - rzekł krótko jeden z mężczyzn
- takie mamy rozkazy. Kierując się rozsądkiem Marapper podporządkował się od
razu, nie przerywając jednak strumienia pełnych oburzenia protestów nawet wtedy,
gdy wypchnięto ich na korytarz. Kiedy prowadzono ich w głąb Dziobu, mijali po
drodze grupy zaciekawionych ich widokiem przechodniów. Complain zauważył, że
ludzie patrzą na nich z gniewem, a jakaś kobieta w średnim wieku zawołała:
„Parszywe psy, zabiliście mojego Franka, teraz was zabiją".
Poczucie niebezpieczeństwa wyostrzyło wszystkie zmysły
Complaina, w związku z czym dokładnie obserwował każdy szczegół trasy. Podobnie
jak w Bezdrożach, tak i tu to, co Marapper nazywał Korytarzem Głównym, było
zablokowane na poziomie każdego pokładu. Toteż droga była kręta, wiła się wzdłuż
korytarzy i przejść międzypokładowych. Im dalej się zatem posuwali, tym droga
mniej przypominała prostą trasę pocisku opuszczającego lufę, a bardziej spiralę,
którą pocisk wykonuje w jej wnętrzu.
Tak minęli dwa pokłady. Z pewnym zdziwieniem Complain
zauważył napis „Pokład 22" umieszczony na drzwiach międzypokładowych Wiązało się
to w jakiś sposób z niezliczoną liczbą pokładów, jakie minęli w swoim czasie, i
wskazywało, że o ile po drugiej stronie Dziobu nie zaczynają się znowu Bezdroża,
to sam Dziób obejmuje dwadzieścia cztery pokłady.
Trudno było w to uwierzyć. Complain musiał przypomnieć
sobie, że przedtem też nie wierzył w różne rzeczy, które tymczasem zostały
udowodnione. Ale co w takim razie leżało za Pokładem 1? Mógł wyobrazić sobie
tylko jakieś superglony rosnące w tym, co jego matka Myra nazwała ogromnym
obszarem ciemności, gdzie płonęły dziwne lampy. Nawet teoria statku lansowana
przez kapłana, poparta obecnie namacalnymi dowodami, nie mogła zatrzeć w jego
pamięci obrazu, do którego przywykł od dziecka. Z pewną przyjemnością porównywał
te dwie teorie. Nigdy przedtem nie odczuwał nic poza niezadowoleniem, gdy
przyszło mu rozważać coś niesprawdzalnego. Bardzo szybko pozbywał się starych
nawyków, które w szczepie Greene ograniczały myślenie.
Wewnętrzny monolog Complaina przerwali nagle strażnicy,
którzy wepchnęli go wraz z Fermourem i Marapperem do dużego pomieszczenia, a
następnie weszli za nimi zamykając drzwi. W pokoju znajdowali się już dwaj inni
strażnicy.
Ten pokój różnił się od innych, w których Complain bywał
dotychczas, pod wieloma względami; po pierwsze w wazonie zobaczył kolorowe
kwiaty. Niewątpliwie znalazły się one tu w jakimś celu, ale w jakim, tego łowca
nie mógł sobie wyobrazić. Po drugie była w nim dziewczyna. Stała z opuszczonymi
swobodnie rękami i patrzyła na nich zza biurka, ubrana w czysty szary mundur.
Jej proste, schludne włosy opadały na szyję. Włosy były czarne, oczy szare,
twarz blada i pełna wyrazu, a patrząc na łagodny łuk łączący jej policzek z
ustami, Complain poczuł nagle, że płynie od niej jakiś sygnał, którego nie mógł
jednak zrozumieć. Chociaż była młoda i miała śliczną twarz, nie promieniowała
pięknością, lecz raczej łagodny m urokiem, ale wrażenie to słabło wyraźnie, gdy
się spojrzało na jej podbródek. Tkwiło w nim delikatne, ale nieomylne
ostrzeżenie, że zbyt bliska znajomość z tą dziewczyną może być niebezpieczna.
Uważnie popatrzyła na więźniów.
Gdy jej oczy spoczęły na nim, Complain poczuł jakiś dziwny
dreszcz Coś w postawie Fermoura powiedziało mu, że i na tamtym dziewczyna
wywarła silne wrażenie. Jej bezpośrednie spojrzenie, naruszające podstawowe tabu
Kabin, niepokoiło jeszcze bardziej.
- A więc to wy jesteście zbirami Gregga powiedziała
wreszcie.
Teraz, gdy już ich sobie dokładnie obejrzała, widać było,
że straciła dla nich zainteresowanie, odwróciła bowiem swą ładną główkę,
studiując fragment ściany.
- Szczęśliwie się składa, że w końcu kogoś z was
schwytaliśmy. Narobiliście masę kłopotu. Teraz zostaniecie poddani torturom,
abyśmy mogli wydrzeć z was konkretne wiadomości. A może chcecie wszystko
powiedzieć dobrowolnie, zaraz tutaj?
Jej głos był zimny i obojętny, taki, jakim ludzie wyniośli
przemawiają do przestępców. Było jasne, że tortury stanowią zwykły środek
dezynfekcyjny stosowany wobec ludzi ich pokroju. Pierwszy przemówił Fermour.
- Jesteś łagodną kobietą, błagamy cię więc, oszczędziłam
tortur!
- Nie chcę, ani nie muszę być łagodna odpowiedziała - co
się zaś tyczy mojej płci, to sądzę, że leży ona poza zasięgiem waszych
zainteresowań. Jestem inspektor Vyann, przesłuchuję wszystkich więźniów
doprowadzanych do Dziobu. Nieskorych do zwierzeń przepuszczam przez specjalne
tryby. Jako wyjątkowe łotry, nie zasługujecie na nic lepszego. Musimy wiedzieć,
jak dotrzeć do przywódcy waszej bandy.
Marapper rozłożył ręce szeroko.
- Proszę mi wierzyć, że nic o nim nie wiemy - powiedział -
nie wiemy też nic o łotrach, którzy mu służą. Nie mamy z nimi nic wspólnego, a
nasz szczep żyje wiele pokładów stąd. Jestem skromnym kapłanem i w żadnym razie
nie mógłbym kłamać.
- Jesteś skromny, co? - zapytała wysuwając wojowniczo swoją
małą bródkę. - A co robiliście tak blisko Dziobu? Czy nie wiecie, że nasz rejon
jest niebezpieczny?
- Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że znajdujemy się tak blisko
Dziobu - odpowiedział kapłan. - Glony były bardzo gęste, a my przyszliśmy z
daleka.
- A konkretnie skąd przybywacie?
Było to pierwsze pytanie, jakie zadała im inspektor Vyann.
Marapper odpowiadał na nie służalczo, acz niechętnie, nie mógł bowiem zboczyć z
tematu. Niezależnie od tego, czy mówiła do nich, czy słuchała odpowiedzi,
dziewczyna w szarym mundurze nie zaszczycała ich spojrzeniem. Byli dla niej
niczym, ot, stadem spędzonych razem psów; jako ludzie dla niej nie istnieli -
zarówno dwie milczące postacie, jak i stojący nieco z przodu Marapper, który
przestępował z nogi na nogę, gestykulował i protestował... Byli mało znaczącymi
elementami jakiegoś większego wymagającego rozwiązania problemu.
W miarę jak postępowało przesłuchanie, zaczęła tracić
pewność, iż są członkami jakiejś bandy. Banda ta, jak wynikało z rozmowy,
dokonywała napadów na Dziób z położonej niedaleko bazy, a wszystko to odbywało
się w czasie, gdy istniały inne, dużo poważniejsze, chociaż na razie nie
sprecyzowane problemy.
Rozczarowanie Vyann wywołane tym, że okazali się dużo mniej
ciekawi, niż tego po nich oczekiwała, spowodowało jeszcze większy chłód z jej
strony. A im większy był jej chłód, tym bardziej Marapper stawał się wymowny.
Jego bujna, łatwo dająca się rozbudzić wyobraźnia podsuwała mu niezliczone
obrazy, z których wynikało niezbicie, że ta surowa, młoda kobieta jednym
kiwnięciem palca może wysłać go w Długą Podróż. Wreszcie wystąpił naprzód i
delikatnie oparł rękę na jej biurku.
- Jednego pani jak dotąd nie zrozumiała rzekł z naciskiem -
a mianowicie, że nie jesteśmy zwykłymi więźniami. Kiedy wasz patrol nas napadł,
byliśmy w drodze do Dziobu z bardzo cennymi informacjami.
- Czyżby? - jej uniesione brwi wyrażały triumf. - Mówiłeś
przed chwilą, że jesteś tylko skromnym kapłanem z małej osady. Nudzą mnie te
powtarzające się stale sprzeczności w zeznaniach
- Wiedza! - rzekł Marapper. - Czy to ważne, skąd pochodzi?
Poważnie panią ostrzegam, że jestem człowiekiem cennym.
Vyann pozwoliła sobie na chłodny uśmieszek.
- A więc należy -was oszczędzić, ponieważ macie jakieś
ważne informacje. Tak, kapłanie? - Powiedziałem, że ja dysponuję pewną wiedzą -
podkreślił z naciskiem Marapper, wydymając policzki. - Jeżeli przy tym okażesz
łaskę i oszczędzisz moich biednych, niczego nieświadomych przyjaciół, będę
oczywiście bardzo szczęśliwy.
- Ach tak? - po raz pierwszy usiadła za biurkiem i wokół
jej ust ukazał się cień rozbawienia, łagodząc surowy wyraz twarzy.
- A ty - wskazała na Complaina - jeżeli nie jesteś niczego
świadom, to co masz do zaoferowania?
- Jestem myśliwym - powiedział Complain - a mój przyjaciel
Fermour jest rolnikiem. Nic wprawdzie nie wiemy, ale możemy ci służyć naszą
siłą.
Vyann nie patrząc na niego spokojnie położyła obie ręce na
biurku.
- Sądzę, że wasz kapłan ma rację. Inteligencją można nas
przekupić, ale nie siłą. Jak na razie, mamy dosyć siły w Dziobie.
Zwróciła oczy na Fermoura.
- A ty, dryblasie - powiedziała - nie wyrzekłeś dotąd ani
słowa. Co masz do ofiarowania?
Fermour popatrzył na nią spokojnie, a potem spuścił wzrok.
- Milczeniem pokrywałem tylko niepokój, pani - powiedział
łagodnie. - W naszym małym szczepie nie było dam, które mogłyby rywalizować z
panią na jakimkolwiek polu.
- Takiego gadania też nie można przyjąć jako łapówki -
powiedziała obojętnie Vyann. No dobrze, kapłanie, mam nadzieję, że twoje
informacje okażą się interesujące. Może mi powiesz wreszcie, o co chodzi?
Marapper przeżył teraz swoją krótką chwilę triumfu. Wetknął
obie ręce pod zniszczony płaszcz i energicznie potrząsnął głową.
- Zatrzymam tę informację dla wyższej władzy - rzekł. -
Żałuję, pani, ale nie mogę ci jej przekazać.
Nie wydawała się być obrażona. Musiała być bardzo pewna
siebie, bo jej ręce spoczywające na biurku nawet nie drgnęły.
- Natychmiast sprowadzę mojego przełożonego - powiedziała.
Jeden ze strażników otrzymał rozkaz i zniknął, aby po
krótkiej chwili powrócić z energicznym mężczyzną w średnim wieku.
Nowo przybyły z miejsca wywarł na nich silne wrażenie.
Głębokie bruzdy przeorały mu twarz, jak woda płynąca z gór żłobi sobie koryto, a
wrażenie ruiny potęgowała jeszcze duża ilość siwizny w jego nadal jasnych
włosach. Oczy miał szeroko otwarte, usta wskazywały na upór i silną wolę.
Agresywny wyraz twarzy złagodził uśmiech, jakim obdarzył Vyann, po czym
mężczyzna natychmiast rozpoczął z nią cichą rozmowę w kącie pokoju. W miarę jak
Vyann opowiadała, rzucał od czasu do czasu badawcze spojrzenia na Marappera.
- Co sądzisz o skoku do drzwi? - wyszeptał zdławionym
głosem do Complaina Fermour.
- Nie bądź głupi - odparł Complain. Nigdy byśmy nie
wydostali się z tego pokoju, nie mówiąc już o strażnikach przy zaporze.
Fermour mamrotał coś niewyraźnie i wyglądało na to, że chce
dokonać próby ucieczki na własną rękę. Ale w tym właśnie momencie podszedł do
nich mężczyzna, który rozmawiał z Vyann, i przemówił:
- Chcemy poddać was trzech pewnym próbom - powiedział
łagodnie. - Wkrótce ponownie cię wezwiemy, kapłanie. Tymczasem, strażnicy,
odprowadzić więźniów do trzeciej celi.
Rozkaz został wykonany natychmiast. Pomimo protestów
Fermoura wyprowadzono go wraz z Complainem i Marapperem z pokoju i parę kroków
dalej wepchnięto do innego. Strażnicy zamknęli za nimi drzwi. Marapper był nieco
zmieszany, zdawał sobie bowiem sprawę, że próba wybronienia się ich kosztem może
skończyć się utratą ich zaufania. Dlatego też próbował je odzyskać przez
podniesienie ich na duchu.
- No, no, moje dzieci - rzekł wyciągając do nich ręce. -
Długa Podróż ma zawsze swój początek, jak powiada Nauka. Dziobowcy są od nas
bardziej cywilizowani i możemy oczekiwać najgorszego. Pozwólcie mi zaintonować
ostatnie modły.
Complain odwrócił się i usiadł w najdalszym kącie pokoju,
podobnie postąpił Fermour. Kapłan poszedł w ich ślady i przysiadł na swym
potężnym zadzie, opierając ręce na kolanach.
- Trzymaj się ode mnie z dala, ojcze duchowny - rzekł
Complain. - Daj mi spokój! - Co, ty nie masz za grosz ikry? - spytał kapłan
głosem słodkim jak gęsty syrop. - Czy sądzisz, że Nauka dopuszcza spokój w
ostatniej godzinie życia? Po raz ostatni musisz być doprowadzony do Świadomości.
Dlaczego masz siedzieć tu i rozpaczać? Czy twoje żałosne, plugawe życie warte
jest choćby splunięcia? Co w twoim duchu jest tak cennego, aby nie zasługiwało
na całkowite zniszczenie? Roy Complam, jesteś chory i potrzebujesz moich
wskazówek.
- Przyjmij do wiadomości, że już nie jestem w twojej
parafii, dobrze? - rzekł Complain słabym głosem. - Sam się sobą zajmę.
Kapłan skrzywił się i odwrócił do Fermoura. - A ty, mój
przyjacielu, co masz do powiedzenia? - spytał.
Fermour uśmiechnął się, był już całkowicie opanowany
- Chciałbym spędzić choć jedną godzinę z tą ponętną
inspektor Vyann, a potem mogę już radośnie wyruszyć w Podróż - powiedział. Czy
jesteś w stanie mi to załatwić, Marapper?
Zanim Marapper zdążył wymyślić odpowiedni morał, otworzyły
się drzwi, w których pojawiła się szpetna twarz, a za nią ręka kiwająca
energicznie na kapłana. Marapper wstał i gestem podkreślającym pewność siebie
wygładził ubranie.
- Wstawię się za wami, dzieci - rzekł i z godnością wyszedł
wraz ze strażnikiem na korytarz. Minutę później stał twarzą w twarz z inspektor
i jej przełożonym, który, oparty o róg biurka, odezwał się pierwszy:
- Przestrzeni dla ciebie. O ile dobrze zrozumiałem, jesteś
kapłan Henry Marapper. Ja nazywam się Scoyt, mistrz Scoyt, i do moich obowiązków
należy przesłuchiwanie wszystkich obcych ludzi. Każdy, kto trafi do Dziobu,
staje przede mną lub przed inspektor Vyann. Jeżeli jesteś tym, za kogo się
podajesz, nie spotka cię żadna krzywda, ale z Bezdroży wypełzają różne dziwne
stwory, przed którymi musimy się strzec. O ile dobrze usłyszałem, przyszedłeś tu
specjalnie, aby dostarczyć nam jakichś informacji?
- Odbyłem długą .drogę przez wiele pokładów - rzekł
Marapper - i nie pochwalam przyjęcia, z jakim się tu spotkałem.
Mistrz Scoyt skinął głową.
- Co to za informacje? - spytał.
- Mogę je przekazać tylko kapitanowi.
- Kapitanowi? Jakiemu kapitanowi? Kapitanowi straży? Innego
tutaj nie ma.
Marapper znalazł się w niezręcznym położeniu, ponieważ nie
chciał użyć słowa „statek", zanim sytuacja do tego nie dojrzeje.
- Kto jest waszym przełożonym? - zapytał. - Inspektor Vyann
i ja odpowiadamy tylko przed Radą Pięciu - odrzekł gniewnym głosem Scoyt. -
Spotkanie z Radą przed potwierdzeniem przez nas wagi twojej informacji nie
wchodzi w ogóle w rachubę. Prędzej, kapłanie, mamy inne pilne zajęcia.
Cierpliwość jest tą staromodną cnotą, której nie posiadam. Co to za wiadomości,
o których tak wiele mówiłeś?
Marapper zawahał się - moment absolutnie nie był
odpowiedni. Scoyt uniósł się, jakby chciał odejść, Vyann była zniechęcona. Nie
mógł już dalej zwlekać.
- Świat - powiedział dobitnie - a więc cały Dziób i
Bezdroża, aż do odległych regionów Schodów Rufowych, to jeden twór: statek. Ten
statek jest dziełem rąk ludzkich i porusza się w środowisku zwanym przestrzenią
kosmiczną. Mam na to niezbity dowód - przerw ał, aby zobaczyć, jakie wywiera
wrażenie, ale wyglądało na to, że Scoyt ma wątpliwości. Marapper podjął temat
wyjaśniając szczegóły swojej teorii z wielką elokwencją. Na zakończenie rzekł:
- Jeżeli mi zaufacie i obdarzycie władzą, skieruję statek
(gdyż możecie być pewni, że to prawda) do portu przeznaczenia i wtedy na zawsze
uwolnimy się od niego i związanych z nim kłopotów.
Zamilkł. Ich twarze były pełne gorzkiego rozbawienia.
Popatrzyli na siebie i roześmiali się kr5tko, prawie ponuro. Marapper niepewnie
potarł policzek.
- Nie wierzycie mi, bo pochodzę z małego szczepu -
wymamrotał.
- Nie, kapłanie - dziewczyna podeszła bliżej i stanęła
przed nim. - Widzisz, my w Dziobie od dawna już wiemy o statku i jego podróży w
kosmosie.
Marapper rozdziawił usta.
- To znaczy... Kapitan statku... znaleźliście go? -
wykrztusił.
- Kapitan nie istnieje. Musiał już wiele pokoleń temu udać
się w Długą Podróż.
- A sterownia... znaleźliście sterownię?
- Sterowni także nie ma - powiedziała dziewczyna - znamy
tylko związaną z nią legendę; nic więcej
- Och - rzekł Marapper, znów czujny i podniecony. - W
naszym szczepie nawet legenda wygasła, prawdopodobnie dlatego, że żyliśmy dalej
od jej przypuszczalnej ojczyzny niż wy. Ale musi istnieć. Czy szukaliście jej?
Scoyt i Vyann znowu popatrzyli na siebie, po czym Scoyt
skinął głową, jakby odpowiadał na jakieś nieme pytanie.
- Ponieważ wydaje się, że natrafiłeś na część tajemnicy -
powiedziała Vyann - możemy właściwie wyjawić ci resztę. Musisz wiedzieć, że
historia ta nie jest powszechnie znana, nawet wśród Dziobowców; my, jako elita,
trzymamy ją dla, siebie w obawie, że mogłaby wywołać niepokój, a nawet zbiorowe
szaleństwo. Przysłowie mówi, że prawda nigdy nikogo nie uczyniła wolnym. Jak
słusznie zauważyłeś, jesteśmy na statku, ale nie ma żadnego kapitana. Statek
leci non stop w przestrzeni kosmicznej, przez nikogo nie kierowany. Możemy
przypuszczać, że stracił kierunek podróży. Będzie tak pewnie leciał wiecznie, aż
wszyscy na pokładzie udadzą się w Długą Podróż. Nie można go zatrzymać, bo
chociaż przeszukano cały Dziób, nie odnaleziono sterowni!
Zamilkła patrząc ze współczuciem, jak Marapper trawi tę
gorzką prawdę; była ona zbyt upiorna, aby ją przyjąć bez żadnych oporów.
- ...jakiś straszny grzech naszych przodków - mruczał
Marraper i przesądnie przeciągnął wskazującym palcem wzdłuż gardła. Po chwili
wziął się w garść.
- Ale sterownia istnieje - powiedział. Popatrzcie, mam na
to dowód.
Spod brudnej koszuli wyciągnął książkę z planami instalacji
elektrycznej i zaczął nią energicznie wymachiwać.
- Rewidowano cię przy barykadzie - rzekł Scoyt - jak ci się
udało ją zatrzymać?
- Powiedzmy... dzięki obfitemu owłosieniu pod pachą... -
powiedział duchowny robiąc oko do Vyann. Wyraźnie odzyskał kontenans. Rozłożył
książeczkę na biurku inspektor Vyann i dramatycznym gestem wskazał na schemat,
który przedtem pokazywał Complainowi: małe kółeczko z napisem „Sterownia" było
wyraźnie zaznaczone na przodzie statku. Gdy tamci pochylili się nad książką,
wyjaśnił, w jaki sposób ten cenny dokument znalazł się w jego rękach.
- Książkę sporządzili Giganci - powiedział - do których
niewątpliwie należał statek. - Tyle to i my wiemy - rzekł Scoyt - ale ta książka
jest cenna. Mamy teraz konkretną lokalizację sterowni, którą należy sprawdzić.
Vyann, kochanie, chodźmy tam zaraz.
Dziewczyna otworzyła głęboką szufladę biurka, wyjęła
paralizator i pas, który założyła na swą smukłą kibić. Był to pierwszy
paralizator, jaki Marapper tu zobaczył, najwyraźniej stanowiły one rzadkość na
Dziobie. Przypomniał sobie, że swoje dobre uzbrojenie szczep Greene zawdzięczał
ojcu Bergassa, który przypadkowo odkrył magazyn paralizatorów w Bezdrożach,
wiele pokładów od Dziobu.
Już mieli wychodzić, gdy drzwi się otworzyły i stanął w
nich wysoki mężczyzna. Był dobrze ubrany i miał długie, porządnie ułożone włosy.
Był prawdopodobnie kimś ważnym, gdyż na jego widok Scoyt i Vyann wyprostowali
się z szacunkiem.
- Doszło do mnie, że masz nowych więźniów, mistrzu Scoyt -
rzekł powoli nowo przybyły. - Czy schwytałeś wreszcie kogoś z ludzi Gregga?
- Obawiam się, że nie, radco Deight - powiedział Scoyt. -
Są to tylko trzej wędrowcy z Bezdroży. Oto jeden z nich.
- A jeszcze dwaj? - nalegał radca.
- Są w trzeciej celi, radco - rzekł Scoyt. Przesłuchamy ich
później. Inspektor Vyann i ja zajmujemy się w tej chwili tym więźniem.
Przez moment radca zdawał się wahać, ale po chwili skinął
głową i oddalił się. Duchowny patrzył za nim z szacunkiem, a przecież
niezmiernie rzadko mu się to zdarzało.
- To był radca Zac Deight - wyjaśnił Marapperowi Scoyt -
jeden z członków Rady Pięciu. Uważaj w przyszłości na swoje maniery, gdy
będziesz rozmawiał z którymś z nich, a szczególnie z Deightem.
Vyann schowała do kieszeni książeczkę kapłana. Wychodząc na
korytarz zdążyli jeszcze zobaczyć, jak stary radca znika za zakrętem. Rozpoczęli
długi marsz w kierunku najdalej położonego punktu Dziobu, gdzie zgodnie ze
schematem winna znajdować się sterownia.
Pokonanie tej odległości zajęłoby im wiele sen-jaw, gdyby
nie mieli planu i gdyby droga była zarośnięta glonami i pełna towarzyszących im
zwykle przeszkód. Marapper, mimo że zaabsorbowany rozważaniami nad swoją
przyszłością - wykrycie sterowni statku niewątpliwie wzmocniłoby jego
dotychczasową pozycję - z zainteresowaniem śledził otoczenie. Wkrótce
spostrzegł, że Dziobowi daleko do pięknego obrazu, jaki malowano w Bezdrożach, a
także do tego, co sam na początku przypuszczał. Mijali wiele ludzi, ale głównie
dzieci. Wszyscy byli ubrani skromniej niż w Kabinach; nieliczne części garderoby
mieli czyste i schludne i reprezentowali ogólny poziom higieny dość wysoki, ale
byli wychudzeni, dosłownie skóra i kości. Świadczyło to o kłopotach z żywnością.
Rozważając tę sprawę Marapper doszedł do chytrego wniosku,
że mając mniejszy kontakt z gęstwiną Dziobowcy mają nie tylko mniej łowców niż
Kabiny, ale także gorszej kategorii. W miarę posuwania się naprzód wykrył
również, że chociaż cały Dziób od bariery przy Pokładzie 24 do końca Pokładu 1
znajduje się we władaniu Dziobowców, to zajęte są tylko Pokłady od 22 do 11, a i
to nie całkowicie. O przyczynie tego stanu rzeczy przekonał się kapłan,
przynajmniej częściowo, gdy minęli Pokład 11. Na obszarze trzech pokładów
nieczynne było oświetlenie. Mistrz Scoyt zapalił przymocowaną do pasa latarkę i
cała trójka posuwała się w p5łmroku dalej. O ile w Bezdrożach ciemność była
przykra, o tyle tutaj wrażenie to było znacznie silniejsze. Kroki ich brzmiały
donośnie i głucho, a dokoła panował bezruch. Gdy dotarli wreszcie do Pokładu 7,
gdzie migotało niepewne światło, widok nie był wcale weselszy. Stale
towarzyszyło im echo ich kroków i wszędzie widziało się zniszczenie.
- Popatrzcie na to! - zawołał Scoyt wskazując miejsce,
gdzie cały fragment ściany został wyrwany i wywinięty na strop. - Na tym statku
była kiedyś broń, która mogła tego dokonać. Chciałbym mieć coś takiego do cięcia
ścian. Szybko znaleźlibyśmy drogę do przestrzeni kosmicznej.
- Gdyby choć były gdzieś okna - powiedziała Vyann - może
wtedy właściwy cel statku nie byłby zapomniany.
- Zgodnie z planem - wtrącił Marapper w sterowni znajdują
się dostatecznie duże okna. Umilkli. Otoczenie było wystarczająco posępne, aby
odebrać im wszelką ochotę do rozmowy. Większość drzwi stała otworem, ujawniając
pokoje pełne połamanych, milczących i uginających się pod ciężarem wiekowego
pyłu maszyn.
- Na tym statku dzieją się różne dziwne rzeczy, o których
nie mamy pojęcia - rzekł ponuro Scoyt. - Między nami znajdują się duchy wrogo
nastawione do nas.
- Duchy? - zdziwił się Marapper. - Ty wierzysz w duchy,
mistrzu Scoyt?
- Roger uważa - powiedziała Vyann - że mamy do czynienia z
dwoma problemami: pierwszym jest statek - dokąd się udaje i jak go zatrzymać; to
problem zasadniczy, którego nie rozwiążemy nigdy. Drugi narasta; nasi
pradziadowie zupełnie go nie znali. Na statku pojawiła się jakaś tajemnicza,
dziwna rasa, której przedtem nie było.
Kapłan spojrzał na Vyann. Ostrożnie zaglądała w każde z
mijanych drzwi. Scoyt zresztą podobnie. Duchowny poczuł, że włosy na karku
nieprzyjemnie mu się jeżą.
- Masz na myśli Obcych? Skinęła głową.
- Nadprzyrodzona rasa, udająca ludzi... powiedziała. -
Wiesz lepiej od nas, że trzy czwarte statku pokrywa dżungla. Gdzieś w gorących
bagnach gęstwiny w jakiś tajemniczy sposób zrodziła się zupełnie nowa rasa,
udająca ludzi. To nie ludzie, to wrogowie. Przybywają ze swoich kryjówek, aby
nas szpiegować i zabijać.
- Musimy być stale czujni - dodał Scoyt.
Od tej chwili i Marapper zaglądał w każde drzwi.
Otoczenie zaczęło się zmieniać. Trzy koncentryczne
korytarze każdego pokładu zastąpiły nagle dwa, a ich zakręty stały się
ostrzejsze. Pokład 2 ograniczał się już tylko do jednego korytarza, wzdłuż
którego biegły pokoje. W środku widniał wielki właz prowadzący na Korytarz
Główny, zamknięty jednak na zawsze. Scoyt zapukał w niego lekko.
- Gdyby otwarto ten korytarz, jedyny tutaj prosty korytarz
- powiedział - przeszlibyśmy do Schodów Rufowych na drugi koniec statku szybciej
niż w ciągu jednej jawy.
Posuwali się teraz naprzód spiralnymi, obudowanymi
schodami. Marapper szedł pierwszy, z bijącym sercem. Jeżeli schemat mówił
prawdę, winny prowadzić one do sterowni.
Na szczycie schodów, w słabym świetle, oczom ich ukazał się
mały okrągły pokoik bez mebli, o nagich ścianach i podłodze. Marapper rzucił się
na ścianę szukając drzwi. Bezskutecznie.:.
Wybuchnął płaczem, zalewając się łzami wściekłości.
- Oni kłamali! - krzyknął. - Kłamali! Jesteśmy wszyscy
ofiarami potwornego... potwornego...
Nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa.
następny |